A+ A A-

KOSMICZNE ĆWICZENIA

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Mój pierwszy samodzielny krok zrobiłam, gdy miałam 11 lat. Wszystko zaczęło się nad morzem, w Mielnie, podczas turnusu rehabilitacyjnego w Centrum Rehabilitacji „Euromed", w którym jest stosowana metoda rehabilitacji w kombinezonie kosmicznym „Adeli". Były to 4 tygodnie systematycznej i ciężkiej pracy, ale mogę śmiało powiedzieć, że tam postawili mnie na nogi.

  Kombinezon i jego działanie

Metoda rehabilitacji za pomocą kombinezonu pochodzi z Rosji. To tam skonstruowano kombinezon, na wzór kombinezonów używanych przez astronautów w przestrzeni kosmicznej. Może być zastosowany w leczeniu chorób neurologicznych, takich jak: mózgowe porażenie dziecięce, choroba Parkinsona, dysfunkcje narządu ruchu oraz urazy po wypadkach.

Jak wygląda kombinezon? Hm… o ile pamiętam, to składał się on z naramienników, szerokiego pasa, nakolanników. Do tego były buty, do których były przyszyte tasiemki zakończone zaczepkami. I to wszystko było połączone gumami, które można było odpowiednio naciągnąć. Od nakolanników odchodziły gumy z haczykami, które przyczepiano do butów.

Ubieranie kombinezonu trwało 20 do 30 minut. Podczas wciągania kombinezonu trzeba było uważać, żeby się gumy nie poplątały, bo wtedy było jeszcze więcej roboty. Gdy już mnie ubrali, trzeba było te gumy ponaciągać i przyczepić do butów.

Nie umiałam chodzić samodzielnie. Miałam kłopot z utrzymaniem pleców prosto, a jak stawiałam nogę, to stopa skrzywiała mi się do środka. Miałam jeszcze wiele innych kłopotów z moim ciałem. Poprzez naciągnięcie gum, po prostu musiałam mieć plecy prosto, bo inaczej mnie ciągnęło. To samo było z nogami – tak mi podoczepiali gumy z haczykami do butów, że trzeba było stawiać stopy prosto, najpierw pięta, a potem palce.

Czasem czułam, jak ten kombinezon mnie wciska w podłogę. Pani Jola, która prowadziła moją rehabilitację przez 4 tygodnie powiedziała kiedyś, że w moim przypadku kombinezon jest tak naciągnięty i daje taki opór, jakbym ćwiczyła mając obciążenie 20 kilogramów na całe ciało. Nieźle, co?

Jak działa kombinezon? Mózg wysyła sygnał na przykład do ręki lub nogi. Wiadomo, że jak mózg jest uszkodzony, to ten sygnał nie zawsze jest prawidłowy. Poprzez ćwiczenia w kombinezonie, który jest odpowiednio ustawiony, czyli te wszystkie gumy są odpowiednio naciągnięte, do mózgu są wysyłane sygnały jak prawidłowo usiąść, wstać i chodzić. Im częściej takie sygnały trafiają do mózgu, tym większa szansa, że się utrwalą. Dlatego ważne jest, żeby ćwiczenia rozpocząć jak najwcześniej.

 

Kwalifikacja

Kwalifikacji do rehabilitacji za pomocą kombinezonu tak dokładnie nie pamiętam. Miałam 10 lat. Musieliśmy pojechać do Mielna, bo tam się znajdował ośrodek „Syrena”, w którym odbywały się kwalifikacje oraz turnusy.

Trzeba było mieć ze sobą opis choroby i aktualne prześwietlenie miednicy i bioder. Oczywiście pojechała ze mną mama. Teraz myślę, że gdyby mama nie była taka uparta i nie dążyła do tego, żebym była jak najbardziej sprawna, to nie trafiłabym do tego ośrodka. Gdy tylko usłyszała o nowej metodzie leczenia czy rehabilitacji, to już chciała spróbować, a może się uda. Bóg mi świadkiem, że gdyby nie upór mamy, na pewno nie byłabym w tak dobrym stanie fizycznym i psychicznym.

Wracając do kwalifikacji. W sali, w której przeprowadzali badania i rozmowy były cztery osoby. Dwóch lekarzy i rehabilitant. Ponieważ jeden z lekarzy był z Rosji, to jeszcze był tłumacz. Kazali mi się położyć na leżance i podciągnąć jedną nogę do brzucha, potem drugą, a następnie z pozycji leżącej samodzielnie usiąść, podnieść biodra do góry, stanąć o własnych siłach i przejść parę metrów, tu już potrzebowałam pomocy. Następnie lekarze rozmawiali chwilę z mamą i to było wszystko. Nie dostaliśmy od razu odpowiedzi czy zostałam zakwalifikowana, czy nie. Powiedzieli, że się do nas odezwą. Badania trwały do południa. Po południu, była prezentacja kombinezonu oraz wykład lekarza z Rosji. Jak wyszliśmy z tej sali, to mówię do mamy – Nic z tego nie rozumiem. Jeszcze jeden pan nie skończył mówić, a już drugi zaczynał. Mama się na mnie popatrzyła i zaczęła się śmiać – Agnieszko, bo ten drugi pan był tłumaczem pana doktora.

Po trzech dniach pobytu, wróciłyśmy do domu. Po paru miesiącach dostałyśmy odpowiedź, że się zakwalifikowałam. Termin turnusu wyznaczono na październik 1994 r.

Niestety turnus był bardzo drogi, bo metoda rehabilitacji w kombinezonie była metodą nowatorską, a turnus nie był finansowany przez państwo. W latach 1994-95 turnus kosztował od 6 do 8 tysięcy zł.

 

Jak przebiegał turnus?

Trwał 4 tygodnie, w tym 6 dni w tygodniu były zajęcia. Pierwszego dnia były badania lekarskie oraz sprawdzanie sprawności fizycznej przez rehabilitantów. Później odbyło się spotkanie z uczestnikami turnusu i ich rodzicami lub opiekunami, na którym ustalono szczegóły rehabilitacji oraz zabiegi. Do każdej osoby byli przydzieleni trzej rehabilitanci, w tym jeden główny i dwóch do pomocy. Jednym słowem troje na jednego. Biedny pacjent.

Mnie przydzielili do pani Joli, która była przesympatyczną osobą, ale jako rehabilitant była bardzo, bardzo i jeszcze raz bardzo wymagająca. Pomagały jej dwie panie i obydwie miały na imię Ala. Myślę, że miałam wielkie szczęście, że trafiłam pod skrzydła pani Joli.

Mama mogła być przy mnie na ćwiczeniach przez cały czas. Oczywiście wychodziła czy to odpocząć, czy pójść po ręcznik lub drugą koszulkę dla mnie, gdy się spociłam.

Moje zajęcia zaczynały się o 9:15, a kończyły o 12:30. Najpierw w małej sali miałam zabieg „ciepło – zimno” tzn. pani Ala kładła mi na ręce bandaże z gorącą parafiną i liczyła do 15, a potem brała wielki kafel lodu i na moich rozgrzanych mięśniach kładła ten lód i przesuwała go od nadgarstka do ramienia, licząc też do 15. I tak było powtarzane po 5 razy na lewą i na prawą rękę. Ten zabieg miał wzmocnić mięśnie. Powiem tylko, że nie był on przyjemny. Mój kolega miał taki zabieg na klatkę piersiową. Jak zobaczył, że jego pani bierze kafel lodu, to krzyczał wniebogłosy.

Po tym zabiegu przechodziłam do głównej sali rehabilitacyjnej. Tam pani Jola robiła mi masaż pleców. Ponieważ miałam takie problemy z prawą łopatką, że groził garb, to pani Jola najbardziej skupiała się właśnie na prawej stronie. Kiedy byłam u niej pierwszy raz powiedziała do mnie – Aga, daj rękę do tyłu. I tak sobie układała tę moją rękę, że jej cała dłoń wchodziła pod moją łopatkę.

Masaż trwał około 30 minut, potem krótka rozgrzewka na materacu i ubranie w kombinezon. Jak napisałam wcześniej ubieranie w kombinezon zajmowało 20-30 minut. Gdy już mnie odpowiednio ponaciągali, można było zacząć ćwiczenia. Były przeróżne: na czworaka, na kolanach, na piłce i dużo ćwiczeń na stojąco oraz chodzenie.

Nie zapomnę, jak pani Jola postawiła mnie pierwszy raz w linach. Idąc mogłam się ich trzymać, jak poręczy. Były to grube liny, jak na statkach. – Idziemy, śmiało! – mówiła do mnie – Prawa ręka, lewa noga, pięta, palce i patrz się na mnie!

Liny nie były rozciągnięte na długi dystans, ale po przejściu jednej długości dosłownie się ze mnie lało. Dlaczego? Liny to nie poręcze. Trzeba było tak się trzymać, żeby się nie przewrócić i jeszcze zapamiętać wszystkie ruchy, czyli prawa ręka, lewa noga, pięta i palce. Po tygodniu już sama chodziłam w linach, bałam się, nie powiem, ale z każdym dniem mniej.

Gdybym chciała wymienić wszystkie ćwiczenia, które wykonywałam, to zabrakłoby papieru.

Uwielbiałam ćwiczenia na piłce – na plecach, na brzuchu, na boku, a raz to nawet klęczałam na piłce. Natomiast nienawidziłam ćwiczeń na równoważni. Jeszcze na czworaka i na kolanach jakoś szło, ale najgorzej było na niej stanąć, zrobić przysiad, wrócić do pionu i się nie przewrócić.

Pani Jola nauczyła mnie bardzo ważnej rzeczy – jak upadać, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Przede wszystkim do przodu, a nie do tyłu, i na ręce albo na cztery kończyny, jak kot.

Z polskimi rehabilitantami współpracowali podczas turnusu lekarz i rehabilitanci z Rosji, z Naukowo-Metodycznego Rehabilitacyjnego Centrum „Adeli”. Po co? Żeby pokazać, jak prawidłowo ustawiać kombinezon i zaprezentować ćwiczenia. Oprócz tego rosyjscy rehabilitanci mieli pod opieką pacjentów.

Miałam szczęście, bo pan doktor zauważył, że szybko robię duże postępy w rehabilitacji, więc co jakiś czas wymyślał dla mnie nowe ćwiczenie. Wszystkich dokładnie to nie pamiętam, ale jedno szczególnie zapamiętałam. Czemu? Bo o mało bym sobie nogi nie złamała. Pani Jola mówi – Pan doktor powiedział, że ma dla ciebie nowe ćwiczenie.

Musiałam wejść na rower stacjonarny w kombinezonie i pedałować, ale na stojąco. Akurat był wolny rotor z krzesełkiem. Pamiętam, że mama usiadła na tym krzesełku, żeby było obciążenie z tyłu. Pani Jola i pani Ala przypięły mi nogi, wzięły mnie za ręce i zaczęłam pedałować.

Wszystko szło dobrze, ale moja lewa noga nie chciała iść do góry. Pani Jola mówi – Aga, ciągnij tę nogę! – Ale nie mogę! – Jeszcze tylko dwa razy – prosi pani Jola. – Aaauuła – krzyknęłam i usiadłam. – Pokaż, co się stało? – powiedziała pani Jola i zaczęła mnie odpinać. Prawa noga w porządku. Jak przeszła do lewej, popatrzyła na nogę, potem na mnie i powiedziała – O mój Boże! Okazało się, że jedna gumka od kombinezonu wkręciła się między pedał a łańcuch. Jeszcze trochę i by było nieszczęście.

Przyznaję, że przez jakiś czas nie chciałam wejść na ten rower, ale od dziecka byłam uparta i jakoś się przekonałam, że trzeba. Zanim zaczęłam pedałować, to miałam dwa razy sprawdzane wiązania na nogach.

Tak wyglądał mój dzień od poniedziałku do soboty. Jedynie niedziela była wolna. Ubranie po ćwiczeniach dosłownie można było wykręcić. Takie było mokre.

Kiedy postawiłam mój pierwszy samodzielny krok? Pamiętam, jakby to było dzisiaj. Po kolacji spotykaliśmy się na korytarzu, żeby podzielić się wrażeniami z dnia i jeszcze trochę się pomęczyć. Każdy chciał pokazać, czego się nauczył.

Chciałam się przejść, mama trzyma mnie za biodra. I tak idę, idę, idę i w pewnym momencie złapałam mamę za ręce i powiedziałam – Mamo, puść mnie! I ten ostatni odcinek korytarza przeszłam sama. Patrzę na mamę, a ona płacze. – Coś się stało mamo? – zapytałam – Nic się nie stało – odpowiedziała i tylko się uśmiechnęła.

Dopiero potem, jak już byłyśmy w pokoju, zdałam sobie sprawę z tego, że szłam sama. A jak cieszyłam się z tego! Było to tak w połowie turnusu. Jednak pewnego dnia dopadł mnie kryzys. Bardzo słabo ćwiczyłam, często się przewracałam, wszystko mnie denerwowało. Usiadłam na krześle i normalnie się rozpłakałam. Mama pyta się mnie – Córcia, co się stało? – Nic się nie stało, tylko, już nie mam siły – odpowiedziałam.

Oprócz zajęć rehabilitacyjnych mieliśmy dyskoteki, ogniska i wycieczki, tylko nie za bardzo mieliśmy już na to siły.

Wyjątkowo, jak na październik, nad morzem była ładna pogoda. Zawsze po obiedzie wybieraliśmy się małą grupą na spacer nad morze. Oczywiście trzeba było zahaczyć o jakąś cukiernię. Mielno było wtedy cichym miasteczkiem. Na pewno wiele się tam zmieniło przez lata.

Turnus dobiegał końca, jeszcze raz mieliśmy badania lekarskie, sprawdzali, jakie zrobiliśmy postępy. Uważam, że każdy z nas zrobił postępy. Jedni większe, a drudzy mniejsze. I każdy z nas włożył tyle pracy i siły, ile mógł.

Pod sam koniec turnusu przyjechała do nas moja siostra Ewa. Pamiętam, że jej założyli ten kombinezon, żeby się przeszła. Powiedziała, że ciężko i dziwnie się w nim chodzi.

Na zakończenie turnusu dostaliśmy pamiątkowe dyplomy i zestawy ćwiczeń do domu. Kazali nam dwa tygodnie odpoczywać, żeby organizm doszedł do siebie, bo to jednak były 4 tygodnie bardzo ciężkiej pracy.

Mogę śmiało powiedzieć, że tam zaczęłam sama chodzić. A to wszystko dzięki mojej mamie, która zawsze we mnie wierzyła oraz pani Joli, która włożyła w pracę ze mną dużo cierpliwości, serca i siły, a także dzięki mojej pracy, bo od tego zależało najwięcej. Ciężko się było pożegnać z panią Jolą. Bardzo się do niej przywiązałam. Przy pożegnaniu powiedziała tylko – Idźcie już baby moje kochane, bo zaraz będzie fontanna łez.

Gdy w czerwcu 1995 r. pojechałyśmy jeszcze raz do Mielna, zapytali mnie, którego chcę rehabilitanta. Moje pierwsze pytanie, było takie – Czy jest pani Jola?

Za drugim razem też były u mnie postępy, ale już nie takie, jak za pierwszym. Po operacji wszczepienia stymulatorów do mózgu bardzo chciałam jeszcze raz pojechać na turnus do Mielna. Z wielką przyjemnością pojechałabym na taką rehabilitację. Sprawdziłabym ile pamiętam, no i na pewno bym się wzmocniła. Zawsze będę miło wspominać tamten czas. Była to ciężka praca, ale dzięki niej samodzielnie się poruszam i to jest dla mnie najważniejsze.

Agnieszka Skomorow

Artykuły powiązane

Register

User Registration
or Anuluj