A+ A A-

Jagiellońska - ulica mojego dzieciństwa

Oceń ten artykuł
(7 głosów)
ul. Jagiellońska, lata 90-te ul. Jagiellońska, lata 90-te

Urodziłam się na Jagiellońskiej, moja Mama też, a Babcia mieszkała tu, z małymi przerwami, od wczesnej młodości.

Choć dawniej nazywała się Przyrynek, to dla mnie od zawsze była Jagiellońską. Zabudowana była drewnianymi nadgryzionymi zębem czasu ruderami, wśród których tu i ówdzie stały piętrowe kamienice. Dziwne, że im dalej od rynku, tym domy były wyższe i okazalsze. Pamiętam nazwiska niektórych właścicieli: Muszyńscy, Hryniewieccy, Kaniewscy, Zdziechowie, Piątkowscy, Krzyżanowscy, Ruciowie.

   Lewą stronę ulicy (patrząc od Rynku) zamykał imponujący gmach sejmiku powiatowego a naprzeciw niego, do dziś zachowany pałacyk, będący obecnie siedzibą biur poselskich. Za nim browar Strakacza, produkujący niezłe piwo i szczypiącą delikatnie w język oranżadę.  Po wojnie browar upaństwowiono, a po jakimś czasie został zlikwidowany.

   Na Jagiellońskiej mieszkało sporo ubogich rodzin, często dwu i trzypokoleniowych. Ludzie różnie spędzali czas. Dzieci, jeśli nie były w szkole, pałętały się po ulicy i podwórkach. Dorośli zwykle zajęci byli   zarabianiem pieniędzy, natomiast starsi mieszkańcy, jeśli tylko pozwalała na to pogoda, całymi godzinami, nie było przecież telewizji, siedzieli   tuż pod bramami, na przyniesionych z domu stołkach.  

   Snuli różne gawędy, komentowali bieżące podwórkowe wydarzenia, no i oczywiście obgadywali wszystkich przechodniów. Czujne oczy wyśledziły każdy szczegół garderoby, uczesania czy figury. Dzieciaki nie przejmowały się tą lustracją, ale młodzież nie znosiła tych szepczących szpalerów i dociekliwych spojrzeń. Te praktyki trwały od wiosny, aż do późnej jesieni, kiedy chłód wypędzał wszystkich do mieszkań.

   A mieszkania były niewielkie, zazwyczaj jednoizbowe. Były jednocześnie kuchnią, łazienką i sypialnią. Nie było w nich ani bieżącej wody, ani kanalizacji.

   Wodę trzeba było nosić ze studni, znajdującej się na tak zwanym „ryneczku”, czyli w miejscu, gdzie teraz stoi „łamaniec”, lub z przeciwnego końca ulicy – z „berkowizny”, obecnie znajduje się tu parking starostwa. Czasem szło się aż do Osady Pałacowej, tam woda była najlepsza. W gospodarstwie domowym potrzeba jej bardzo dużo, zwłaszcza gdy robi się generalne porządki lub pranie. Do dziś pamiętam ból w kościach od noszenia wielkich wiader czystej i wynoszenia brudnej wody.

   Czasem przyjeżdżał pod bramę beczkowóz ciągnięty przez  konia po ulicznym bruku. Woziwoda dzwonił kawałkiem żelastwa, sygnalizując swoje przybycie. Kto chciał kupić wodę, biegł ile sił w nogach, bo jeśli nie zdążył, musiał gonić woziwodę do kolejnego postoju, czyli pod następną bramę. Napełnienie wiadra kosztowało niewiele, ale żal było ludziom wydawać pieniędzy i rzadko kupowali wodę.  

   Podwórka na ogół były niezbyt duże. W głębi, w najdalszym miejscu usytuowany był śmietnik i ohydne ubikacje, jakich się teraz już chyba nigdzie nie zobaczy. W każdym prawie podwórku był rynsztok, którym płynęło cuchnące paskudztwo.   Nieczystości dopływały do ulicy, a dalej - chyba aż do naszej poczciwej rzeczki. Podwórka pokrywały kocie łby czyli duże polne kamienie. Zieleni było w nich jak na lekarstwo.

   Mimo to, gdy nadchodziły pierwsze wiosenne dni i słońce zaczynało przygrzewać, zmęczeni przebywaniem w ciasnych mieszkaniach ludzie chętnie wychodzili na podwórko. Tu odpoczywali, prali, jedli, rozmawiali, jednym słowem podwórko stawało się jakby przedłużeniem mieszkań.

   Z otwartych po długiej zimie okien dochodziła muzyka, z każdego ta sama, bo wszędzie były zainstalowane tak zwane głośniki, mówiło się o nich „szczekaczki”. Płynął z nich jeden ogólnopolski program radiowy. W letnie południe zewsząd słychać było hejnał z Wieży Mariackiej, a jeśli była to niedziela, pachniało gotującym się w każdym prawie mieszkaniu rosołem. Po hejnale i wiadomościach grał zazwyczaj zespół mandolinistów pod dyrekcją Edwarda Ciukszy, lub włościańska kapela Feliksa Dzierżanowskiego. Obiad zajadano przy dźwiękach tej skocznej muzyczki.

   Wożnica rozworzący węgiel, rok 1984Do podwórek przychodzili czasem obcy ludzie. Każda taka „wizyta” wywoływała wśród mieszkańców poruszenie. Była swego rodzaju atrakcją, ale także wzbudzała czujność. Występowali na przykład wędrowni grajkowie,  kręcili się żebracy, których bez względu na wiek nazywano „dziadami”. Niechętnym wzrokiem spoglądano na wchodzące do podwórka Cyganki. Matki zabierały dzieci do mieszkań, bo wieść gminna niosła, że potrafią one nie tylko „zwinąć” suszącą się bieliznę, kurę łażącą po podwórku, ale nawet uprowadzić niepilnowanego dzieciaka. Od czasu do czasu pojawiał się ze swym przenośnym warsztatem szlifierz, wołający donośnym głosem: „Noże, nożyczki ostrzę”. Dzieciaki z zaciekawieniem obserwowały jak uruchomiona jego nogą duża, okrągła osełka, która była najważniejszą częścią warsztatu, zaczynała się kręcić, szlifierz dociskał do niej nóż, a wokół sypały się snopy iskier. Powstający przy tym nieopisanie zgrzytliwy dźwięk, świdrował w uszach. Przychodził też kominiarz, cały czarny od sadzy.  Na głowie miał wysoki cylinder a na ramieniu nosił specjalną szczotkę z ciężarkiem. Łaził po dachach jak kot i wpuszczał tę szczotkę do każdego komina, powodując wybuchy dymu i sadzy.

   W podwórkach mieszkały też zwierzęta. Najwięcej było psów i kotów, ale były także konie, W chlewikach kwiczały świnki, były kozy, króliki, no i oczywiście gołębie.

   Wzdłuż całej Jagiellońskiej rozsiane były niewielkie sklepiki. Naprzeciw „spalonek”, można było kupić świeży chleb w piekarni Gotowickiego. Pieczywo rozwożone też było do różnych sklepów konnym furgonem.

   Po nieparzystej stronie ulicy, pod numerem 11, był sklepik Dacka ze słodyczami i napojami. W następnym domu działała maleńka restauracyjka pana Borowskiego, gdzie w pierwszym pomieszczeniu, przy szynkwasie, można było kupić cukierki, oranżadę i wodę sodową, a w głębi była salka, do której wchodzili tylko ci, którzy mieli ochotę na coś mocniejszego. Trochę dalej mieścił się „słodki” sklepik panny Sabci, a naprzeciw niego, u Zdziecha, kupowało się różne rzeczy nawet mleko. W następnym domu była tak zwana „spółdzielnia” - to też był sklep spożywczy. Kilka lat po wojnie wszystkie te sklepiki, z wyjątkiem „spółdzielni”, zlikwidowano.

    Raz w roku, moja ulica całkiem zmieniała wygląd. W święto Bożego Ciała obsychały smrodliwe rynsztoki, krawężniki pomalowane wapnem lśniły bielą, a na kostropate brukowce jezdni rozsypywano żółciutki piach, i rozrzucano świeżo ścięty, pachnący tatarak. Przed bramami i w oknach ubierano ołtarzyki, a ściany domów majono zielenią. Od rana wszyscy krzątali się, żeby gdy nadejdzie procesja było czysto i pięknie. Dla mnie, a myślę że i dla innych dzieci, a także dorosłych, ten dzień miał niepowtarzalny urok. Pamiętam pogodne zazwyczaj niebo, blask słońca, święte obrazy, kwiaty, popiskiwanie tatarakowych piszczałek, (chłopcy umieli je robić z końcówek tej rośliny) i śpiewający, rozmodlony tłum przetaczający się ulicą.

   Minęło pół wieku. Jagiellońska bardzo się zmieniła. Rozebrano prawie wszystkie stare rudery. Wyrosły nowe budynki. Jezdnię pokrył gładki asfalt.   Dla mnie jednak na zawsze pozostanie moją starą dobrą ulicą, ulicą mojego dzieciństwa, które wypadło w pięćdziesiątych latach XX wieku..

Wiesława Maciejak

 

(Fragmenty mojej książki TAK BYŁO W SKIERNIEWICACH wydanej w 2004 r.)

Register

User Registration
or Anuluj